A.
Komentarze: 0
Wyprzedziłem dziś słońce.Obudziłem się i bardzo cichutko zapaliłem papierosa,żeby nie zburzyć tej końcówki jego genialnego snu.Cały dzień pracy przed nim,to dawanie piękna,ciepła i światła,wszystkim absolutnie bez wyjątku.Jedyny sprawiedliwy.
Kiedy mój papieros umarł w kłębach słabego już dymu(jakoś nie płakałem po nim,przystąpiłem do tej błogosławionej czynności,do przyodziewania swojego ciała,tej materii z krwii,kości,myśli i innych toksyn.Ubrałem się dosyć ciepło,bo pomyślałem,że jak każdy człowiek,słońce może dziś zaspać albo w ogóle przespać cały dzień.I oczywiście nie miałbym mu tego za złe,no bo jakże bym mógł?Jedyne co bym mógł,to potęsknić za nim przez chwilę.To bym mógł.Tego nikt mi nie zabroni,nie odbierze.W odóle tęsknota to fenomenalne zjawisko,bo jest wszechobecne i wszędobylskie.Jej zapach jest wyczuwalne na każdym kroku i prawie każde oko jest zatrute jej wirusem.Zastanawiam się,w którym stadium tej dziwnej choroby akurat się znajduję.Chyba daleko od początku,bo bardzo tęsknie,nieustannie.Za oczami głębszymi od najgłębszych ziemskich i księżycowych kraterów.Za rękami delikatniejszymi od najbardziej zmysłowego kwiata.Za głosem spokojniejszym niż strużka wody spływająca po kamieniu gdzieś w Bieszczadach…
Ubrałem się dosyć ciepło,bo mogło być tak,że zimno albo mróz nawet jakiś wyskoczy na mnie zza drzewa i mocno mocno ściśnie moje skronie.Nie znaczy to jednak,że omijam chłód,o nie!Zawsze brnę w stronę gęsiej skórki tak zwanej bardziej niż do lepiącego potu,ale lubię być wtedy przygotowany,uzbrojony w dwa swetry i kurtkę,żeby żadne nie było dla żadnego ciężarem.Ubrałem się dosyć ciepło i wyszedłem przed dom.Zaciągnąłem się chłodnym powietrzem,wchłonąłem odrobinę ziemskiej atmosfery w płuca,ale jakby szpony mi coś od środka wbijało w każdą składową mojego organizmu.Bolało powietrze,ale cóż,ponoć jak boli,to znaczy,że jeszcze żyję.Nie wiem,czy była to myśl pokrzepiająca,ale jeszcze przyjdzie czas się nad tym mocniej zastanowić.Teraz chciałem iść ze wszystkich sił i ze wszystkich sił się na siebie patrzeć,żeby w końcu wywinąć się na lewą stronę tak,jak to się zwykle dzieje ze ściąganą z ciała koszulką.I po rozwiązaniu odwiecznego dylematu pt.PRAWO-LEWO,ruszyłem w stronę właściwą,lecz czas gdzieś mi w tym wszystkim umknął,czmychnął jak mucha spod opadającej na nią łapki.Wcześnie było,zbyt wcześnie,by całe plemię wysypało się z domów,by wyszło spod ciepłych kołder na ziąb codzienności.Poczułem się nieswojo,bo stałem na ulicy sam jak sygnalizator świetlny i rzucałem w cztery strony świata spojrzenia żółte,czerwone i zielone.Wykonałem orzeźwiające ruchy głową:góra-prawo-dół-lewo i zacząłem iść.Cisza.Nic jeszcze nie było,oprócz mnie.Uśmiechnąłem się na myśl,że może jest to taka powtórka z historii,powtórka ze stworzenia świata.Jeśli tak,to cholernie duzo pracy przede mną.Uświadomiłem sobie nagle,że moje zmysły jakby działać przestały.Oczy,bo nie widziałem nic poza mgłą.Nos,bo nie czułem nic poza niepewnością.Nic nie działało,poza słuchem.Bo jedyne,co słyszałem,to miarowy stukot czegoś na czymś.To moje kroki,pomyślałem,ale wiary nie było w tym wiele.I jak to zwykle w takich momentach bywa,przyspieszyłem.Wiedziałem,że nie należy się odwracać,bo można ujrzeć coś,z czym nie można by było dłużej żyć,a wtedy to już tylko gałąź i sznur.Ale zacząłem się powoli odwracać,słysząc tylko przybierający na sile stukot,który osiągał teraz niesamowicie przeraźliwe tony.I potknąłem się o coś.Nie wiem,może jakies martwe ciało ulitowało się nade mną i rzuciło pod moje nogi,żebym przypadkiem nie spojrzał na to,co za mną.I runąłem na ziemię…
Kolejną rzeczą,którą zarejestrowała moja świadomość,było niszczenie przeze mnie tego miarowego dźwięku,który zmaterializował się teraz do roztrzaskiwanego budzika.Nienawidzę snów.Nienawidzę snów za to,że zawsze idą w parze z czymś,co mnie z nich wyrywa…
Dodaj komentarz