Archiwum listopad 2005


lis 22 2005 A.
Komentarze: 0

Wyprzedziłem dziś słońce.Obudziłem się i bardzo cichutko zapaliłem papierosa,żeby nie zburzyć tej końcówki jego genialnego snu.Cały dzień pracy przed nim,to dawanie piękna,ciepła i światła,wszystkim absolutnie bez wyjątku.Jedyny sprawiedliwy.

Kiedy mój papieros umarł w kłębach słabego już dymu(jakoś nie płakałem po nim,przystąpiłem do tej błogosławionej czynności,do przyodziewania swojego ciała,tej materii z krwii,kości,myśli i innych toksyn.Ubrałem się dosyć ciepło,bo pomyślałem,że jak każdy człowiek,słońce może dziś zaspać albo w ogóle przespać cały dzień.I oczywiście nie miałbym mu tego za złe,no bo jakże bym mógł?Jedyne co bym mógł,to potęsknić za nim przez chwilę.To bym mógł.Tego nikt mi nie zabroni,nie odbierze.W odóle tęsknota to fenomenalne zjawisko,bo jest wszechobecne i wszędobylskie.Jej zapach jest wyczuwalne na każdym kroku i prawie każde oko jest zatrute jej wirusem.Zastanawiam się,w którym stadium tej dziwnej choroby akurat się znajduję.Chyba daleko od początku,bo bardzo tęsknie,nieustannie.Za oczami głębszymi od najgłębszych ziemskich i księżycowych kraterów.Za rękami delikatniejszymi od najbardziej zmysłowego kwiata.Za głosem spokojniejszym niż strużka wody spływająca po kamieniu gdzieś w Bieszczadach…

Ubrałem się dosyć ciepło,bo mogło być tak,że zimno albo mróz nawet jakiś wyskoczy na mnie zza drzewa i mocno mocno ściśnie moje skronie.Nie znaczy to jednak,że omijam chłód,o nie!Zawsze brnę w stronę gęsiej skórki tak zwanej bardziej niż do lepiącego potu,ale lubię być wtedy przygotowany,uzbrojony w dwa swetry i kurtkę,żeby żadne nie było dla żadnego ciężarem.Ubrałem się dosyć ciepło i wyszedłem przed dom.Zaciągnąłem się chłodnym powietrzem,wchłonąłem odrobinę ziemskiej atmosfery w płuca,ale jakby szpony mi coś od środka wbijało w każdą składową mojego organizmu.Bolało powietrze,ale cóż,ponoć jak boli,to znaczy,że jeszcze żyję.Nie wiem,czy była to myśl pokrzepiająca,ale jeszcze przyjdzie czas się nad tym mocniej zastanowić.Teraz chciałem iść ze wszystkich sił i ze wszystkich sił się na siebie patrzeć,żeby w końcu wywinąć się na lewą stronę tak,jak to się zwykle dzieje ze ściąganą z ciała koszulką.I po rozwiązaniu odwiecznego dylematu pt.PRAWO-LEWO,ruszyłem w stronę właściwą,lecz czas gdzieś mi w tym wszystkim umknął,czmychnął jak mucha spod opadającej na nią łapki.Wcześnie było,zbyt wcześnie,by całe plemię wysypało się z domów,by wyszło spod ciepłych kołder na ziąb codzienności.Poczułem się nieswojo,bo stałem na ulicy sam jak sygnalizator świetlny i rzucałem w cztery strony świata spojrzenia żółte,czerwone i zielone.Wykonałem orzeźwiające ruchy głową:góra-prawo-dół-lewo i zacząłem iść.Cisza.Nic jeszcze nie było,oprócz mnie.Uśmiechnąłem się na myśl,że może jest to taka powtórka z historii,powtórka ze stworzenia świata.Jeśli tak,to cholernie duzo pracy przede mną.Uświadomiłem sobie nagle,że moje zmysły jakby działać przestały.Oczy,bo nie widziałem nic poza mgłą.Nos,bo nie czułem nic poza niepewnością.Nic nie działało,poza słuchem.Bo jedyne,co słyszałem,to miarowy stukot czegoś na czymś.To moje kroki,pomyślałem,ale wiary nie było w tym wiele.I jak to zwykle w takich momentach bywa,przyspieszyłem.Wiedziałem,że nie należy się odwracać,bo można ujrzeć coś,z czym nie można by było dłużej żyć,a wtedy to już tylko gałąź i sznur.Ale zacząłem się powoli odwracać,słysząc tylko przybierający na sile stukot,który osiągał teraz niesamowicie przeraźliwe tony.I potknąłem się o coś.Nie wiem,może jakies martwe ciało ulitowało się nade mną i rzuciło pod moje nogi,żebym przypadkiem nie spojrzał na to,co za mną.I runąłem na ziemię…

Kolejną rzeczą,którą zarejestrowała moja świadomość,było niszczenie przeze mnie tego miarowego dźwięku,który zmaterializował się teraz do roztrzaskiwanego budzika.Nienawidzę snów.Nienawidzę snów za to,że zawsze idą w parze z czymś,co mnie z nich wyrywa…

 

carrion : :
lis 14 2005 Bez tytułu
Komentarze: 2

Słucham starych nagrań i łezka się w oku kręci,bo piękne to były czasy.Ociekające potem i alkoholem,który to pierwsze powodował.Te kłótnie o to,co powinno być teraz grane,o to,że ktoś wszedł w złym momencie...Dobre było,ale się skończyło(cały czas nie mogę wyjść z podziwu,że w tak prostym stwierdzeniu,tyle jest rzeczywistości.Ech,czas zmienić muzykę...

A jeśli jutro wstaniemy i nie będzie niczego?Staniemy przed domem i nie ujrzymy niczego poza ruinami i pustynią.Z otępienia,w które na pewno popadniemy wyrwie nas ogromny łoskot walącego sie za naszymi plecami domu.Co zrobimy?Nie mam bladego pojęcia.Muszę zadzwonić do znajomych,czy jeszcze są.Czy przypadkiem nie zniknęli...

Ale potem inna myśl.

Wyszliśmy wczoraj z domu ubrani w nadzieję.Tak cieplo było,że jej zielony płaszczyk w zupełności nam wystarczał.Postanowiliśmy topić się w promieniach słońca i nie wołać o pomoc.Nie szukaliśmy pomocnej dłoni,szliśmy tylko z podniesionymi głowami.Dokładnie tak,jak zawsze chcieliśmy iść przez życie(błogosławione niech będą lekkostrawne marzenia!).Dawno nie czuliśmy ulgi tak blisko siebie.Patrząc w niebo nie musieliśmy kłaniać się wszechobecnej obłudzie,nie musieliśmy wycierać z twarzy sczerniałych łez.Nic nie musieliśmy…

Szliśmy tylko z podniesionymi głowami i duszami na ramieniu.Myśleliśmy,że gdyby nie grawitacja tych paru osób,duszków kochanych,dla których wstajemy co rano,latalibyśmy jak ptaki jakieś cudowne i wolne.Szliśmy więc tak sobie powoli i rozmawialiśmy ze swoimi wspomnieniami,solidne dzieci nasze ukochane.Tyle złych,co dobrych,ale kochaliśmy je wszystkie.No bo jakze mogłoby być inaczej?

Rozmawialiśmy do naszych rodzin,które zawsze tuliły nas bezpiecznie,wielka rozpacz,że topnieją one nieustannie…Rozmawialiśmy do zawodzenia,lecz nie tej pięknej i przejmującej wilczej pieśni,ale tego ludzkiego i lodowatego.Rozmawialiśmy do momentów,gdy rzucaliśmy kwiatami w czołgi,szkoda,że tak niewiele z nich doleciało do celu…

Smutno nam się zawsze robiło w konfrontacji z uwolnionym czyimś złym umysłem,który materializował się w zaciśniętą pięść.Przerażał nas fakt,że tak łatwo skreślaliśmy naszych współplemieńców,ale nie chcieliśmy być jak oni,źli,z zaczerwienionymi oczami.Z ilu takich pociągów wyskoczyliśmy nie sposób policzyć,skreślaliśmy ich.

I niedługo pewnie samotność zacznie drapać w nasze drzwi.Cóż wtedy zrobimy?Weźmiemy ją pod rękę i pójdziemy w świat przytuleni do tej najwierniejszej z naszych żon.

Szliśmy tak sobie coraz mniej już pewni,ale z głową ciągle ponad wszystkim.Szliśmy i myśleliśmy o otoczeniu.Pamiętaliśmy te brudne dni,gdy myśli nasze były jak prąd.Pamiętaliśmy ból,gdy uciekaliśmy przed spojrzeniami ludzi,dla których Twoje włosy były powodem,by zabić.Potykaliśmy się na prostej drodze życia i przerażeni siadaliśmy gdzies pod murem.I czekaliśmy na pluton egzekucyjny,który nigdy nie nadszedł.Pamiętaliśmy przecinającą powietrze łzę,która niepewnie odrywała się od naszych polików,gdy nawet śmierc nie chciała podać nam ręki,tylko patrzyła obojętnie…

Zobojętniało też niebo i schowało do jednej ze swych potężnych kieszeni przygaszone już nieco słońce.Do domu doczołgaliśmy się po dwóch godzinach i przyrzekliśmy sobie,że następnym razem,gdy nadejdzie taki dzień,prześpimy go.

 

Stoje teraz nad Twoim grobem,w którym zgodnie z przyrzeczeniem przesypiasz to wszystko.Zainfekowana nienawistnym światem,tą chorobą wstrętną,na którą nie udało mi się jeszcze znaleźć lekarstwa.Moja infekcja drąży mnie od środka,ale nauczyłem się ją hamować.Wystarczy tylko,że przyjdę tu do Ciebie od czasu do czasu.Wystarczy,że od czasu do czasu porozmawiamy sobie spokojnie ze splecionymi,a nie zaciśnietymi w pięść,dłońmi…

carrion : :
lis 01 2005 Absencja.
Komentarze: 2

Bardzo dobrze,że nie jest tu wymagana systematyczność.Nic tu nie jest wymagane i może dlatego jest bardzo dobrze.No bo nikt na nikogo nie ma wpływu,każdy jest sobie panem i nie ma innych bogów przed nim samym.Dlatego jedyną osobą,przed którą powinienem się tłumaczyć z braku siebie od tak dawna,jestem ja i tylko ja.Ale ja nie przyjmuję tanich wytłumaczeń,więc zamilknę już i słowem sie do siebie nie odezwę...

Piękny dziś dzień mamy.Taki złoty,słoneczny,czysty,z unoszącą sie w powietrzu śmiercią.Cały mój pokój przeszedł już jej zapachem,a okno umyte z rana przyciąga,by patrzeć przez nie na tłumy ciągnące na cmentarz,jak mrówki do mrowiska.Tak jakby niewiedzieli,że sobie ostatnie łoże szykują.Patrzę przez te okno na witające się w uśmiechu rodziny,opowiadające,co tam u cioci Lusi i wujka Edka.Patrzę na podziw wlewany do wszystkich tych pięknie zdobionych zniczy i kwiatów,które na parę dni zamaskują symbole przemijania i same przeminą.Patrzę na matki przywołujące do porządku swoje dzieci i ojców szybko kończących papierosa,bo już trzeba iść,bo już czas.I nagle całe całe mrowisko zastyga w bezruchu.No tak,stojąc nad grobami bliskich i dalszych nagle uświadamiają sobie,że ich dni sa juz policzone i niedługo to oni będą patrzeć na wszystko z głębokości dwóch metrów.Dopada ich ta smutna chwila,ta z tych:"Brakuje mi Ciebie...".Znicz jest zapalany bez najmniejszego dostojeństwa,a i kwiaty kładzone są jakby nie na grób,ale do groby właśnie.I jest żal.Nawet biegające wśród nagrobków dzieci wyczuły,że zrobiło sie jakoś chłodniej i posępniej.Przestraszone przytulają sie do nóg matek,które wyrwane tym z rozpaczliwego stany,kładą ręce na ich małych jasnych główkach.I powraca nieco cieplejsza myśl:"Nie wszystek umrę...".Bo za kilka lat te małe istotki stana nad moim grobem i ze spuszczoną głową poczują,że znów zrobiło się jakby chłodniej i ciemniej...

Uroki pokoju z oknem wychodzącym na cmentarz...

carrion : :